Gdy po ukończeniu liceum opuszczał rodzinny dom w Krakowie, mama dała mu łańcuszek z krzyżykiem. To dla niego był ważny życiowy drogowskaz.
Podziwia rodziców, którzy przeżyli ze sobą już tyle lat i ciągle się kochają. – Tata wracając do domu, nadal kupuje mamie kwiaty – mówi Andrzej Młynarczyk (36). On sam długo czekał na tę jedyną. Dziś jest zakochany, ale nie chce mówić o swoim życiu prywatnym.
Od jakiegoś czasu otwarcie opowiadasz o wierze.
Tęsknota za Panem Bogiem jest od zawsze wpisana w naturę człowieka. Ta tęsknota to jedno z najpiękniejszych uczuć, jakie nam dano. Biblię uważam za fascynującą lekturę, często zaglądam do tej księgi. A rozmowy o sprawach wiary są dla mnie wielką przyjemnością.
Twoja religijność często wystawiana jest na próbę?
Raczej wiara. A że lubię się sprawdzać, to przyjmuję każdą próbę jako wyzwanie.
Koledzy aktorzy nie patrzą na Ciebie z przymrużeniem oka?
Wbrew pozorom nie jest tak źle. Wielu z nich mocno wierzy w Pana Boga, ma bardzo dużą potrzebę miłości i chęć niesienia pomocy, dzielenia się dobrem. Oczywiście są tacy, którzy nie przyznają się do swojej wiary, gdyż boją się odrzucenia i narażenia na śmieszność. Trzeba to zrozumieć. My aktorzy w dużym stopniu jesteśmy zależni od innych, a nasze losy często współgrają z obecną modą. Dzisiejsza nie sprzyja, by mówić otwarcie o swojej wierze.
Uważasz, że to się zmieni?
Tak i nie dlatego, że mody przemijają, bo są niestałe i kruche. Ale dlatego, że wierzę w prawdę, a Bóg jest najważniejszy. W ludziach fascynuje mnie ich wewnętrzna przemiana, to, że potrafią odrodzić się, powstać niczym Feniks z popiołów. Dla mnie najpiękniejsze są odrodzenia, które pozwalają iść własną ścieżką bez lęku i bez strachu.
Słyszałem, że dość często jeździsz do USA, gdzie poznałeś niezwykłych duchownych.
W ubiegłym roku byłem na pielgrzymce w Pensylwanii, gdzie znajduje się tzw. amerykańska Częstochowa, czyli Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej z repliką słynnego obrazu. Zaprzyjaźniłem się z ojcami franciszkanami z nowojorskiego Bronxu.
Czy to Ci słynni Bracia z Bronxu, o których napisano też książkę?
Tak, nowa gałąź zakonu Franciszkanów. Ich celem jest praca wśród ludzi zepchniętych na margines życia społecznego: bezdomnych, narkomanów, przestępców i prostytutek. Rozmawiając z nimi, mogłem poznać ich osobiste historie. To ludzie, którzy zanim zostali zakonnikami, przeszli wiele złego, jak i dobrego. Wśród nich jest dawny miliarder, hazardzista czy znany jazzman. Jest też Polak. Ich historie i praca, którą wykonują, nadawałyby się na kilka hitów filmowych w Hollywood.
Mówi się o Tobie „jeden z najprzystojniejszych aktorów”. Uroda Ci pomaga?
W większości przypadków pomaga, choć zdarzyło mi się, że nie zagrałem w jednej z produkcji właśnie z jej powodu. „Jest pan za ładny, za krystaliczny, za czysty. Powinien się pan jakoś ubrudzić” – usłyszałem od jednego z reżyserów. Wierzę, że otrzymując takie przyzwolenie, łatwo wpaść w złe towarzystwo i popłynąć w niebezpiecznym kierunku.
W środowisku aktorskim nie jest to chyba trudne?
Nie widzę specjalnego zepsucia, upadku obyczajów i braku moralności u osób z mojej branży. Z ludźmi, z którymi ja się spotykam, wszystko jest w porządku. Trzymają się trwałych zasad. Pomagają innym i są bardzo oddani pracy.
Rozmawiał: Artur Krasicki